niedziela, 14 października 2012

ALFABET BRUKSELI

6.10.2012, godz. 3:40
Bruksela, Belgia

Impreza w ekskluzywnym klubie. Popijam drink za drinkiem, każdy z nich droższy niż cały polski przemysł spirytusowy. Mnóstwo pięknych kobiet, uśmiechają się do mnie, flirtują. Jedna z nich podchodzi do mnie i mówi coś po francusku. Ma niski, męski głos. Nie rozumiem jej, więc zaczyna wydawać dziwne odgłosy. Jednostajne, przeciągłe chrumkanie, coraz głośniejsze. W klubie zaczyna śmierdzieć i robi się zimno. Zapalają się światła, a ja otwieram oczy.


Gdzie ja jestem...? Ach tak, to dalej ten obskurny dworzec kolejowy, a kobietą z klubu okazał się chrapiący obok kolega Błażej, który spokojnie mógłby dubbingować pokazy Monster Trucków. 

Rozglądam się. Bynajmniej nie jesteśmy tu sami. Miejscowe menele czekają na pociąg do alkoholu, który powinien podstawić się zaraz po przebudzeniu. Pod nogami jednego z nich leży butelka z tanim jabolem. Przecieram oczy, by się upewnić, że dobrze widzę etykietę. 
Tak, to Cin&Cin. Ja -  wstrząśnięty, menel - niezmieszany.

Próbuję sobie przypomnieć skąd się tu wziąłem. Staram się opanować ogarniającą mnie senność, co okazuje się nie być wcale takie trudne, gdy siedzi się obok zepsutego, ludzkiego traktora na pełnych obrotach.

Ale od początku. Jak to się wszystko zaczęło...?


Jak zapewne nie wiecie, w ostatnich wyborach zostałem wybrany na posła do Parlamentu Europejskiego. Nie chwaliłem się tym, bo i nie ma czym. Nie uczestniczę w obradach - władza mnie nie kręci, a za marne 100.000 euro rocznie to mi się nawet nie chce ręki podnosić podczas głosowania. Ale ostatni telefon Przewodniczącego wiele zmienił...

- Bob, musisz pojawić się na najbliższym zebraniu Parlamentu.
- Muszę, to ja zamknąć oczy, gdy kicham. Nic więcej nie muszę. 
- Bo ci obetnę dietę!
- Człowieku, ogarnij się... Jestem studentem, jaką dietę ty mi chcesz jeszcze obcinać?

Od słowa do słowa okazało się, że sprawa dotyczy głosowania nad zmianą siedziby PE ze Strasburga na Syrynię. Ugrupowaniu, które wysunęło ten postulat, bardzo przydałby się mój głos - w sumie mieliby już  3.

Pomyślałem, że warto zawalczyć w słusznej sprawie. Głosowanie miało się odbyć jeszcze tego samego dnia, więc spakowałem się błyskawicznie, pobiegłem na lotnisko i zacząłem łapać stopa na pasie startowym. Życzliwy okazał się ciemnoskóry pilot linii Ryanair, ubrany w kamizelkę z dynamitu, który przygarnął mnie na pokład i razem wylecieliśmy w powietrze.


Wstyd się przyznać, ale to był mój pierwszy raz. To znaczy pierwszy raz w samolocie. Nie TAKI pierwszy raz, po prostu pierwszy raz się przeleciałem. W sensie nie, że sam siebie. Po prostu... Nieważne.

Nie będę się rozpisywał na temat samej podróży, bo o tym będzie następny wpis.
Nie widzę też konieczności bliższego relacjonowania mojej wizyty w Parlamencie. Poszło szybko, pomysł przeszedł jednogłośnie (tzn. jeden głos był za), a więc czasu wolnego na zwiedzenie miasta pozostało sporo. A cała wyprawa, w alfabetycznym skrócie, wyglądała mniej więcej tak:

A jak absurdalnie drogie wszystko
Jasna cholera, to miała być darmowa wycieczka, a w ostatecznym rozrachunku z konta zniknęły wszystkie moje pieniądze! Jak to możliwe? Gdy Polak, na co dzień płacący w złotówkach, robi zakupy w kraju, w którym ceny wyrażone są w euro - wpada w niewidzialną pułapkę. Myślę - a, kupię sobie piweczko za 2 euro. Takie tam drobne. A, do tego jeszcze drugie. I kawę, też za 2. A potem jakiś obiad, za 8. I pocztówkę za niewinne 1 euro. Wszystkie te cyfry wyglądają śmiesznie i niewinnie, ale momencie, w którym ja się śmieję, jakiś bankier pakuje moje polskie 60 zł i wysyła je zachodnim kapitalistom. Jak żyć, panie premierze? 

B jak brzydkie dziewczyny
Bruksela jako miasto nie wybiega za bardzo ponad standard największych polskich metropolii, takich chociażby, jak Syrynia. Knajpy podobne, ulice podobne, śmieci identyczne. Można by pomyśleć nawet, że jest się w Katowicach, tylko takich biedniejszych. Natomiast jedynym, co zauważalnie daje odczuć, iż NIE jest się w Polsce są... kobiety. Nie znam historii Belgii, ale niewątpliwie musi ona mieć wiele wspólnego z historią Niemiec. 

C jak czekolada
Belgijski specjał. Symbol tego kraju. Na każdym kroku wzrok przyciągają witryny cukierni, zapełnione czekoladkami, których ceny średnio wyrażane są w setkach euro. Musiałem obejść się jedynie widokiem i zapachem szyby, za którą były wystawione.


D jak dużo murzynów
Serio. Czarnoskórzy na każdym kroku. W różnych odcieniach. Osobiście nic do nich nie mam, ale miałem wrażenie, że w kraju, leżącym w środku Europy, jest ich więcej niż rdzennych Belgów. Może to przez te ogromne ilości czekolady, takie społeczne przebarwienie. Całe szczęście nie rozumieją po polsku - mogliśmy w autobusie opowiadać dowcipy o murzynach stojąc tuż obok nich. Albo śpiewać 'Czarny chleb i czarna kawa...'. 

E jak ewidentnie za dużo murzynów
Boże, jak ich tam dużo. Czy na peryferiach Brukseli są jakieś plantacje bawełny?

F jak fontanna
Na środku rynku stała taka duża, a taplała się w niej chyba setka studentów. Byli tak spaleni ziołem, że gdyby tylko woda była cieplejsza, to spokojnie zaparzyliby sobą herbatę. Robili wszystko, by zwrócić na siebie uwagę, ale gdy próbowałem ich sfilmować, jacyś osiłkowie prawie stłukli mój aparat. Różowy.

G jak gofry
Prawdziwy Polak wszędzie chce wyglądać jak rasowy samiec. A nic tak nie dodaje męskości, jak... gofry z owocami i bitą śmietaną! Były warte swoich 5 euro (20 zł). Bo... wyglądają, że były, prawda?


H jak hotel
A raczej ciasny, 3-osobowy pokój z piętrowym łóżkiem, małą umywalką, rozpadającą się szafą, niedziałającym kaloryferem i plazmowym telewizorem Samsunga. Pod drzwiami łazienki stałem pół godziny, czekając na prysznic. W końcu zajmujący go przez cały ten czas koleś wyszedł. I okazało się, że siedział tam bez sensu - dalej był brudny. Cały czarny, od stóp, do głów. Jak nic, wpadł do tej czekoladowej fontanny i zaschło na dobre.

K jak kibel
Olbrzymi dworzec kolejowy. Większy niż Syrynia. W nim - mnóstwo sklepów, sklepików, butików i innych miejsc, w których kobiety na zbyt długim łańcuchu pustoszą konta swoich mężów. I tylko JEDEN kibel, którego musiałem szukać PÓŁ GODZINY. O drugiej w nocy. Slalomując między menelami.

M jak Maneken Pis
To ten chłoptaś z wywaloną fujarką, który leje kieruje strumyk wody do fontanny. Symbol Brukseli. Co najgorsze - jest wszędzie. W każdym sklepie z pamiątkami można kupić figurkę gościa dzierżącego swoją sikawkę, do tego z różnymi urozmaiceniami. Uwierzcie, Maneken-korkociąg, z gwizdkiem poskręcanym tak, by otwierał nim wino nie był jeszcze szczytem kreatywności. A myślałem, że warszawska syrenka z gołym biustem to już mega perwera na skalę Europy. 

O jak otrzęsiny
Wspominałem o studentach w fontannie. Okazało się, że to część chorych, trwających kilka dni otrzęsin pierwszoroczniaków. Na gonieniu ich nocą po mieście w workach po kartoflach, obsypywaniu mąką i zmuszaniu do udawania kopulacji z kamiennym osłem się nie kończyło. Seriously, po czymś takim sam bym prosił księdza o zlizanie śmietany z jego kolana.

P jak piwo
Coś niesamowitego. Pamiętacie jak w poprzednim wpisie jarałem się Białą Małpą, w której możemy wybierać spośród 100 (o mój Boże, stu!) gatunków piwa? Tam taką ilość oferuje każda, podmostowa knajpa. Ba, każdy monopolowy. Nawet co lepiej wyposażona studencka lodówka. A to dlatego, że szanujące się belgijskie puby podają menu ze średnio 2 tysiącami pozycji! Piwo w różnych smakach i odcieniach leje się hektolitrami. Jako Polak nie potrafiłem przyzwyczaić się jednak do tego, że złocisty trunek ma tam średnio pojemność 250, w porywach 330 ml. WTF? To nawet nie jest browar. To jakiś... bronuś. Nie wiedziałem, czy mam to sączyć, czy może jednak walnąć na raz...? W każdym razie, taka popularność piwa jest pewnie efektem tego, co opisałem pod literą 'B'...

R jak restauracje na ulicy
Nie wiem jak można jeść w takich warunkach. Uliczki były wąskie, odstępy między przeciwległymi knajpami niewielkie, a mimo to każdy właściciel wywalał na zewnątrz tyle stolików, ile tylko się dało i sadzał przy nich klientów. W efekcie, przechodząc przez jedną z takich alejek, zamoczyłem rękaw w 4 zupach, strąciłem 2 kieliszki z winem i naładowałem do kieszeni tyle odpadków jedzenia, że mógłbym otworzyć własny kebab.



Zapytałem też kolegę Błażeja co kojarzy mu się z Brukselą na literę 'R'. Powiedział, że nic. Dopiero później zdałem sobie sprawę, że kolega Błażej nie wymawia 'R'.

S jak Smerfy
Wiecie, że te niebieskie dziady, to tworzywo belgijskiego nasienia? Byłem przekonany, że są Francuzami. Podobnie jak frytki, po angielsku zwane french fries, to też danie pochodzenia belgijskiego. Jak sama nazwa wskazuje.

W jak wózek
Zawsze chciałem to zrobić. Ilekroć w Katowicach mijałem Tesco i rozrzucone po całym parkingu wózki sklepowe, tylekroć miałem ochotę ukraść jeden i wozić się nim po mieście. A później zabrać na mieszkanie i postawić na balkonie. I w końcu moje marzenie się ziściło! Wraz z moimi towarzyszami podróży znaleźliśmy taki wózek, więc czym prędzej... jeden z nich do niego wskoczył, drugi woził go po całej drodze, a mi kazali to wszystko filmować. 
Dzięki, chłopaki.

Y jak yeti
Wprawdzie żadnego yeti w Belgii nie spotkałem, ale chyba każdemu litera 'Y' kojarzy się z yeti.

Ostatnią literę zostawiłem na coś specjalnego.

Z jak zajebiści ludzie
To dzięki nim cała ta wyprawa nie była tylko nudnym głosowaniem w Parlamencie. 
To dzięki nim w ciągu trzech dni spałem tylko 5 godzin, przewaliłem 100 euro i prawie utopiłem kota w fontannie.
Niech ten filmik ( < można kliknąć) będzie dla Was krótką wideorelacją z wycieczki, a dla Nich wyrazem podziękowania za wspólny trip. 

Miłego oglądania! :)

1 komentarz:

  1. heh nie chcę wiedzieć jaki alfabet utworzyłbyś o Polsce xD

    OdpowiedzUsuń

Dodaj swoje trzy grosze