niedziela, 14 października 2012

ALFABET BRUKSELI

6.10.2012, godz. 3:40
Bruksela, Belgia

Impreza w ekskluzywnym klubie. Popijam drink za drinkiem, każdy z nich droższy niż cały polski przemysł spirytusowy. Mnóstwo pięknych kobiet, uśmiechają się do mnie, flirtują. Jedna z nich podchodzi do mnie i mówi coś po francusku. Ma niski, męski głos. Nie rozumiem jej, więc zaczyna wydawać dziwne odgłosy. Jednostajne, przeciągłe chrumkanie, coraz głośniejsze. W klubie zaczyna śmierdzieć i robi się zimno. Zapalają się światła, a ja otwieram oczy.

środa, 26 września 2012

WRACASZ NA START

Ale tylko na chwilę. I nie dostaniesz za to pieniędzy.

Pamiętam te czasy jak dziś, kiedy to wracałem ze szkoły późnymi wieczorami (w porywach nawet o 14:20, po 7 godzinach lekcyjnych!) i rzucałem plecak w kąt, jak najdłużej odwlekając odrabianie zadań domowych. Miałem co odwlekać, bo było tego sporo, szczególnie w podstawówce. A to jakieś krótkie wypracowanie z j.polskiego, które musiałem stworzyć w kilku wersjach, żeby dać później odpisać kolegom w zamian za wybranie mnie do drużyny; a to kolorowanka z religii albo kartkówka z wf-u. 
To wszystko mogło zaczekać. Ale nie pewne kultowe, podłużne pudełko, sfatygowane od notorycznego otwierania.

czwartek, 20 września 2012

PIANA Z KOLANA ŚWIĘTEGO PANA

On - dorosły, bogaty, z pozycją. One - młode, naiwne, uległe. On - wygodnie rozłożony w swoim fotelu, przygląda się im z zawadiackim uśmiechem. One - klęcząc u jego stóp, ochoczo zlizują bitą śmietanę z jego kolan. Wstęp do pornola? Nie. Otrzęsiny w katolickiej szkole.

wtorek, 18 września 2012

PLASTIKOWE SPOŁECZEŃSTWO

Szukałem tematu, którym mógłbym z buta wyważyć drzwi tego bloga. Znalazłem.

4 KROKI OFIARY


Czyli 'mądry Polak po szkodzie'.

foto: glowimages.com

Kilka dni temu miałem zaszczyt zostać okradziony. I nie mówię tu o cenach biletów komunikacji miejskiej czy produktów w supermarketach, bo pod tym kątem jestem okradany codziennie, ale o szujach, które wsadzają łapska do cudzych kieszeni.

poniedziałek, 17 września 2012

ZŁY TO PTAK...


...co do własnego gniazda sra.


Polskę w mgnieniu oka obiegła dziś piosenka wybrana na hymn naszej reprezentacji, mający zagrzewać chłopaków do boju. Widzowie TVP w głosowaniu sms-owym zdecydowali, że stadionowym dopingiem kierować będą... Jarzębiny:

Nie ukrywam, że gdy pierwszy raz oglądałem to video z szeroko otwartymi z niedowierzania oczami, to pomyślałem sobie - jajca jakieś. Grupa zakonnic w strojach ministrantów, o aparycji rodem z Oktoberfest, wyjąca jakąś zbójnicką nutę ma być muzyczną wizytówką naszej drużyny...? Normalnie jajca, no.
Myślę se - jak tak dalej pójdzie, to nasi piłkarze podjadą pod stadion polonezami albo traktorami, a grać będą w kaloszach. Oficjalnymi maskotkami EURO2012 będą dwie kury, Kwoko i Gdako, a symbolami, zamiast kolorowych tulipanów - kartofle. Ja rozumiem - tradycja, kultura, folklor, ale my na tych stadionach mamy grać europejski futbol, a nie próbować je zaorać. Weźmy się jakoś prezentujmy, bo wieje tandetą...

Na YT, jak zwykle, również nie brakowało krytycznych komentarzy:
kom neg
(nie wiem do czego odnosi się ten ostatni, ale jest bardzo wulgarny i rasistowski, więc wklejam :)

Niektóre nawet cechowały się wyjątkową kreatywnością...:
kur
Kręciłem głową i ubolewałem, zastanawiając się jak można było wybrać na hymn coś takiego.Chór emerytek. I wtedy, gdy tak przeglądałem listę komentarzy pod filmikiem, doszło do mnie, że... to był najlepszy z możliwych wyborów, a większość osób, które krytykują tę nutę to zakompleksieni frajerzy i pozerzy, którzy jeśli kupią sobie skarpety z Nike, to noszą je nawet do sandałów. 

Nie od dziś wiadomo, że Polacy kochają krytykować, narzekać, zrzędzić i bluzgać wszystko, co w pełni nie odpowiada ich (naszym) wyobrażeniom idealnego świata. Ale przy okazji jednej, niewinnej piosenki wyszły na jaw wszystkie nasze kompleksy.

stereo
Krytykom 'Koko' nie chodzi o to, że utwór jest słaby albo nie spełnia swojej roli. Chodzi o to, co pomyślą sobie o nas inni, możni zachodu. Nas, Polaków, którzy chwalą się tym, że zdanie innych mają zawsze w dupie, nagle boli, że Niemiec czy Hiszpan zaśmieją się z oficjalnego hymnu reprezentacji? Nawet jeśli, to... co z tego? 

Po jakiego wała tak sobie tym zawracać gitarę i toczyć wojnę domową w internecie? Jeśli przyjezdny wyrobi sobie opinię o całym kraju i narodzie tylko i wyłącznie na podstawie jednej piosenki, to chuj koko mu w oko. Poza tym - kto ją usłyszy?
Czesi, którzy dobrze wiedzą, jak u nas jest, bo u nich jest tak samo tylko mniej i mają głupszy język.
Ruscy, którzy na codzień bawią się w takich klimatach. Nawet podobne babuszki wystawili na Eurowizję. 
I Grecy, o ile będą mieli za co przyjechać. Ale pewnie i tak nie usłyszą, bo będą się zamartwiać, czy aby Merkel już ich nie kupiła. 

Hymn ma zagrzewać do boju, ma wpadać w koko ucho! Refren ma być energiczny, rytmiczny i prosty, jak waka-waka! Patrzcie z czym nasze Jarzębinki konkurowały:

1. Wilki - Dzisiaj jest mecz

Ok, fajna męska nuta, jest gitarka, w sam raz do spotkania przy piwku przed meczem. Ale nie na trybuny!

2. Feel - Zwycięstwa smak

Wyłączyłem po niecałej minucie, bo bym zasnął. Poza tym... - 'Czasami życie nas rozpieszcza'?! What da fuck? Wyobrażacie sobie że kibole na stadionie zaczynają śpiewać taki tekst? 

3. Maryla Rodowicz - Dalej Orły

Hasło refrenu jest niczego sobie, ale ogólnie cały kawałek przypomina mi trochę kolędę napisaną przez upojonych mszalnym winem członków Ruchu Światło - Życie. '

4. MC Sobieski - Polska walcząca

No proooszę was! Fajny tekst, patriotyczny i w ogóle, ale... kto by to śpiewał? Już to widzę: szalejący po zwycięskim meczu z Czechami polscy kibice biegają po rynku i wołają pijackim głosem: 'Biały orle, wzleć ponad słabość, w biało-czerwonej nadziei się zanurz!'. Czyli wyszłoby z tego: 'Biały olre, wleź .. błuuee'.

A 'koko koko, euro spoko' zaśpiewają wszyscy! Ta piosenka ryje mózg, bo od rana chodzę i non stop podśpiewuję ten chory refren. Nie mam pojęcia skąd te babcie wzięły tekst, ale wkręca się w psychikę tak, jak robiła to waka-waka. Może i Shakira trochę lepiej się prezentowała, no ale.. 'jaka drużyna, taka Shakira'.

Polacy (wiem, że przeczyta to max. 10 osób, ale brzmi ambitniej)! Nie spinajcie zwieraczy z tak błahego powodu! To, że wybraliśmy taki hymn świadczy o tym, że mamy jaja i dystans do siebie. Że chcemy się dobrze bawić podczas tej imprezy, która miejmy nadzieję się odbędzie jeśli w końcu strażnik przestanie podszczypywać panią premier. Wszyscy wiemy, że jesteśmy najsłabszą drużyną i nawet szanse na wyjście z grupy są małe, więc po co robić z siebie bogów piłkarskiego Olimpu? Skoro na boisku będzie komedia, to i na trybunach niech będzie śmiesznie. Nie róbmy z tego kolejnej smoleńskiej tragedii, EURO ma łączyć, a nie dzielić. Poza tym - chłopaki (bo to głównie wy krytykujecie), przecież wszyscy dobrze wiedzą, że:
reka
Bądźmy patriotami. Mamy orła w godle, nie srajmy do własnego gniazda.
KOKO KOKO!

DWA SŁOWA DO MIKROFONU


Ze Spodkiem w tle.

Piątkowe przedpołudnie. Mróz taki, że ślina zamarza i połykam ją od razu w kostkach. Na rondzie w Katowicach omijam szerokim łukiem ekipę telewizyjną, która rozstawiła kamerę i ma zamiar filmować coś na tle Spodka. Bo przecież w Katowicach nie ma innych miejsc, które możnaby pokazać w tle. Są tylko kopalnie i Spodek. Całe miasto, czyli plac przed wielką, okrągłą halą sportowo-widowiskową stoi na węglu, więc co tu można ująć? Widzieliście kiedyś zdjęcia z Katowic, na których nie byłoby Spodka albo szybu kopalnianego..?
Zmierzam w kierunku automatu z biletami. Wykorzystałem już swój limit szczęścia jeżdżąc na gapę, więc znów zacząłem pompować swoją kasę w komunikację miejską, która bynajmniej nie oferuje mi wzamian komfortowego przejazdu nowym, ciepłym, wygodnym i pachnącym środkiem lokomocji. Nie. Wożą mnie jak bydło do ubojni, przy czym bydło ma lepiej, bo za transport nie płaci. Odliczam więc groszówki, wrzucam po kolei do maszyny i już z góry wiem, że zaraz wypadną spowrotem. Bo wypuszczone z mennicy w danym roczniku są nieakceptowane przez KZK, psia ich mać. I już czekam, już sięgam...
- Przepraszam pana?
O nie, o nie. Tylko nie... - odwracam się w stronę głosu. Fuck.
- Jestem z Dzień Dobry TVN, mogę panu zadać kilka pytań? - miła, ruda pani z mikrofonem próbowała znaleźć frajera, który powie dzień dobry oglądającym ich program.
- A ile potrzeba, żeby zdać i kiedy jest poprawa?
Cóż, sesja zostawia ślady na psychice, a akurat byłem świeżo po egzaminie.
- No i zależy na jaki temat. 
- Skomentowałby pan nam krótko wydarzenia ostatniego tygodnia?
W myślach szybko przeleciałem najważniejsze informacje ze świata, na temat których mógłbym się wypowiedzieć. Cholera, co tam pisali na tym Pudelku..? Urodziny Shakiry, nowa blond fryzura Rihanny, śmierć Mao Tse Tunga...
- Może coś o zwycięstwie Justyny Kowalczyk? O ACTA? Albo o małej Madzi? - pani reporter musiała zauważyć, iż wiem o wydarzeniach ostatniego tygodnia zbyt dużo, żeby tak po prostu odpowiedzieć. 
To było jak znak z niebios. Do tej pory nie wyrażałem zbyt często swojej opinii publicznie na zasugerowane tematy. Ale w końcu czas podzielić się stanowiskiem. Więc się zaczęło.
Może coś o zwycięstwie Justyny Kowalczyk?
Kobieto, a kto to jest? Ta od nordic walking? Obiła mi się o uszy, słyszałem, że narzeka na swój świetny stan zdrowia (nie ma astmy), ale nic poza tym. Nie wiem kim trzeba być, żeby mając za oknem -30 st. C dla rozrywki oglądać sporty zimowe. To tak jakby upalnym latem włączyć sobie piekarnik na maksa i patrzeć jak rośnie ciasto. Niby można, ale po co to komentować..?
O ACTA?

Mój ulubiony temat. Konkretnie proszę. Chodzi o sam dokument umowy, którego na oczy nie widziało 90% najgłośniej protestujących, nie mających pojęcia czego dotyczy, a swą wiedzę opierających na internetowych, wzniosłych hasłach? Dowodem tego są chociażby transparenty i slogany niesione podczas demonstracji, litera w literę skopiowane z kwejka czy demotów, czyli dzisiejszego głównego źródła wiarygodnych informacji. Sprawdzają się tu słowa Abrahama Lincolna - Największym problemem cytatów w internecie jest to, że wszyscy od razu w nie wierzą
ACTA jest niebezpieczne, owszem. Szczególnie zapisy przepisy mówiące o surowej odpowiedzialności dostawców usług internetowych oraz możliwości zatrzymania osób, w stosunku do których pojawia się podejrzenie o naruszanie prawa, bez stworzenia im możliwości złożenia wyjaśnień. Uważam, że takie regulacje idą za daleko i jestem im zdecydowanie przeciwny. Ale niestety, mam wrażenie, że znaczna większość tych, którzy robią największy szum wokół całej sprawy, wyznawcy zasady nie znam się, więc się wypowiem, pod przykrywką walki o wolność słowa najzwyczajniej boją się, że zamkną im kwejka, demoty. Że nie pooglądają już sobie za darmo seriali w internecie. Że nie będą mogli za darmo ściągać muzyki i filmów, co (mogę niektórych rozczarować) jest nielegalne nawet w świetle polskiego, obowiązującego prawa. Na facebooku, forach i ulicach miast protestowały miliony. Praktycznie każdy wrzucał filmiki mówiące o tym, czym jest ACTA. Każdy wiedział, że to zło. A ilu wydrukowało wniosek o przeprowadzenie referendum i podpisało się pod nim? Niewielu. Dopiero 250 tys. Potrzebne jest drugie tyle. (dla porównania - samą stronę kwejka na dziś dzień lubi na fb 804 tys.).
A może mam powiedzieć parę słów o tych idiotach, którzy zaatakowali strony rządowe? Którzy chcieli walczyć o prawo łamiąc je? Jakim trzeba być matołem, by żądając prawa popełniać w tym celu przestępstwo i łudzić się, że rząd się przestraszy i ugnie? By walczyć o wolność internetu w taki sposób, że hackuje się internetowe strony władzy państwowej? Czekam tylko, aż ktoś zacznie postulować złagodzenie przepisów regulujących wydawanie pozwolenia na broń i w tym celu wejdzie do sejmu z kałachem, zaczynając strzelać do posłów jak do kaczek. Absurd i głupota. 
Mógłbym o tym jeszcze długo, podobnie jak o premierze, na którym się zawiodłem i jego postawie wobec obywateli. Ale szkoda czasu antenowego i miejsca na blogu. Innym razem.
Albo o małej Madzi?
Szczęka wczoraj opadła wszystkim, którzy tak współczuli matce dziewczynki, no nie? Przecież płakała, przecież miała guza...
Od samego początku nie dawałem jakoś wiary tej bajce o tajemniczym ogłuszeniu i porwaniu. Bo po jakich to uliczkach trzeba się szlajać z wózkiem, żeby nikt nie zauważył takiej akcji? Kobieta pękła, ale narazie tylko częściowo. Bo podobnie jak w tamtą ściemę, nie wierzę w tę o śliskim kocyku, latających niemowlętach i wysokich, kanciatch progach. Za dużo w tym wszystkim aktorstwa. Pierwszą reakcją normalnej matki w sytuacji, gdy upuszcza ona dziecko jest próba jego ratowania. Krzyk, panika, być może nawet niedowierzanie i niedopuszczanie tego faktu do siebie. A jak to wyglądało tutaj?
A-a-a, kotki dwa, szaro-bur.. oj! - matka upuszcza dziecko. Patrzy na nie przez chwilę. - Nie płacze. Hm, więc nie żyje. Muszę ukryć zwłoki. Gdzie by tu je zakopać...? 
Brutalne. Ale de facto tak to widzę. Niepojęte dla mnie jest, że pierwszą myślą, jaka przechodzi kobiecie przez głowę, gdy widzi nieprzytomną córeczkę na podłodze jest wyrachowane i zimne: trzeba pozbyć się śladów - wyrzucić zwłoki i upozorować porwanie. Żeby nie było na mnie. Bedom jom szukać, a ja se trochę popaczę popłaczę na antenie, he he. 
Powiadają, że strach. Że szok. Że poporodowy nawet. Pitu, pitu. Jestem pewien, że ojciec też jest w to zamieszany. Moim zdaniem to nie było nieumyślne spowodowanie śmierci tylko zabójstwo i czekam na dalsze wyniki śledztwa. Bo widzę w rodzicach tej biednej małej Madzi coś patologicznego. Obawiam się tylko, że nawet jeśli Sąd orzeknie na dogodnych dla niej warunkach i długo nie posiedzi za kratkami, to zlinczuje ją nie tylko najbliższe otoczenie, ale całe żądne pomsty społeczeństwo.
Wszystko to chętnie powiedziałbym przed kamerą. I już miałem się zgodzić na wystąpienie, ale uznałem, że widzowie przed telewizorami wolą na dzień dobry usłyszeć coś miłego i przyjemnego. Nie chcą się krztusić przy śniadaniu. Z resztą - pewnie i tak by mnie nie wyemitowali. Wziąłem więc bilet, powiedziałem tylko, że się bardzo spieszę na tramwaj i powoli oddaliłem się w stronę koksownika...

TU POLEGŁ JEZUS


'Gdybym nie wiedział, że to głupota - pomyślałbym, że prowokacja.'

Zamiast skupić się na przygotowaniu swoich owieczek do godnego przeżywania świąt Wielkiej Nocy, kilku przedstawicieli kleru sięgnęło bruku i zamieniło jeden z symboli tych świąt - Grób Pański - w element propagandy i politycznej walki. Tak ohydnego i populistycznego sposobuna przekonanie wiernego elektoratu do jedynej i słusznej, narzucanej wszystkim opcji nie widziałem odkąd żyję.


Fot. Dominik Werner / Agencja Gazeta

- Księdzu, księdzu! Jak w tym roku grób ma wyglądać?
- Hmm. Musimy strzelić coś oryginalnego! I kontrowersyjnego. Żeby innym parafiom koszyczki ze wstydu poopadały, że swojego Jezusa w jakiejś kamiennej jamie kładą.
- A co książ proponuje? Może zrobimy grób w stylu wawelskiej krypty? A obok...
- Nie, ale dobrze kombinujesz! Tak zrobimy w przyszłym roku. A w tym położymy martwego Jezusa... w Tupolewie!
- Genialne!
- Tak jest! Wielki wrak samolotu, w środku gdzieś tam figura Chrystusa. Zapniemy ją na jednym z foteli, tak żeby wyglądał na ofiarę katastrofy.
- Mistrzowskie! A monstrancja gdzie?
- Monstrancję... wrzucimy do kabiny pilotów. Albo nie! Nie będzie monstrancji. Konsekrowaną hostię włożymy do czarnej skrzynki!
- Toż to szczęka opada! Ksiądz jest artystą!
- No. To tyle. Tam jakieś kwiaty pozbieraj doniczkowe z okolicy, poukładaj byle jak, żeby były i już.
- Oczywiście, proszę księża. Coś jeszcze?
- No taak! Przecież krzyż trzeba gdzieś tam w tle wpakować. Z sosny ubij. Złamanej. I biało-czerwoną flagę na nim powieś.
- Ksiądz to powinien ministrem sztuki zostać.
- Wiem. A teraz leć na złom i znajdź mi maszynę.

                             
- Proboszczu! Widział proboszcz jaki hardcorowy grób w sąsiedniej parafii odwalili?!
- Widziałem, podwędziłem im ogon z tego wraku Tupolewa. Postaw go przy Grobie.
- Ale.. jak to tak? Części na złom w kościele?
- Nie gadaj jeno rób. Platformersy by chciały, żeby lud o tragedii zapomniał. Ale tak być nie bedzie! Władzy w parafii raz zdobytej - dobrowolnie nie oddam!
- No ale.. a co jeszcze oprócz tego ogona?
- Marzy mi sie jakiś totalny, beznadziejny kicz. Na przykład... ludzkie ręce wychodzące z ziemi!
- Po co to?
- To ręce poległych pod Smoleńskiem! Zginęli męczeńską śmiercią, jak Jezus! I niech tak tragicznie wystają, w stylu budzących się zombie.
- A kwiaty jakie?
- Kwiaty.. Nie znam się. Jak już muszą być to weź te takie śmieszne, co wyglądają na plastikowe. I koniecznie sosny. Jak najwięcej, że niby las katyński.
- No a sam grób to gdzie dokładnie?
- Gdzieś tam z tyłu, jakiś mały zrób, nieistotne. Najważniejszy jest ogon.
- Mhm. Coś jeszcze?
- Nie, idź robić. I nie zapomnij narzucić na krzyż jakiejś brudnej szmaty!

Nie jestem idealnym chrześcijaninem, ale dotknęło mnie brutalnie budowanie grobów w takim stylu. Uważam to za uwłaczające godności Wielkanocy i całego Kościoła, który, jeśli ma więcej takich przedstawicieli jak twórcy ukazanych dekoracji, to powinien poważnie zastanowić się nad samodzielnym rozpoczęciem kolejnej reformacji.

Grób to grób. Jezus leżał w kamiennej grocie, a nie w strzaskanej kupie złomu. Jego śmierć nie miała nic wspólnego ze śmiercią ofiar katastrofy z 10.04. Łączenie tych faktów i stawianie takiego dziadostwa w kościele, choćby tłumaczone chęcią przybliżenia wiernym najważniejszych i najboleśniejszych wydarzeń ostatnich lat, jest dla mnie odstręczające. Jeśli popularyzacja Kościoła będzie dalej posuwała się w takim stylu, to za chwilę obrzędy Wielkiego Tygodnia prowadził będzie w telewizji Krzysztof Ibisz, a na piersiach dzieci przystępujących do pierwszej komunii świętej, zamiast liter 'IHS' widniało będzie 'TU-154'

BO KAMER NIE BYŁO

Można jeździć tramwajem bez biletu, chodzić na samotne, nocne spacery po Katowicach, a nawet potajemnie jeść mięso w piątek, ale nic nie dostarcza takiej ilości adrenaliny, jak wizyty w 'Biedronce'.



Opisywałem ostatnio, jak stałem się Naczelnym Tłumaczem sieci hipermarketów 'Biedronka'. Z tą odpowiedzialną funkcją wiąże się szereg obowiązków, ale główną konsekwencją jest to, że muszę odwiedzać swój sklep nieco częściej. Jednak tłumaczenie zwrotów 'życzy pan sobie reklamówkę?', 'nie przyjmujemy kart płatniczych' i 'mogę być grosik winna?' na 6 różnych języków nie jest wbrew pozorom pasjonującym zajęciem, więc dotychczas każda moja wizyta tam była po prostu kolejnym nudnym dniem w pracy. Aż do ostatniego razu...

Był chłodny, zimowy wieczór. Przy drziwach wejściowych do hipermarketu zgromadziła się grupa ludzi. Myślę se - promocja. Wyprzedają przeterminowane produkty za pół darmo (zwykle sprzedają je w normalnej cenie) i kolejka smakoszów ciągnie się aż na zewnątrz. Ale to nie była promocja.

Klienci chcieli dostać się do środka, jednak drzwi nie pozwalały im na to. Były zamknięte. I nie otwierały się nawet na komendę 'Panie Zenku, proszę otworzyć'. Myślę se - promocja. Wyprzedali już wszystkie przeterminowane produkty więc zostały puste półki, nie ma czego sprzedawać i zamknęli sklep wcześniej. Ale to znów nie była promocja.

Przedzieram się przez tłum, by dostać się jak najbliżej drzwi, używając zawsze działającego 'Przepaszam, jestem lekarzem!'. Zajrzałem przez szybę do środka i... po mych plecach przebiegły dreszcze. Nie dlatego, że zobaczyłem coś strasznego. Po prostu było mi zimno.

W środku, w 'przedsionku', zebrała się podobna grupa ludzi, próbująca bezskutecznie opuścić sklep. Myślę se - ustawka. Staliśmy tak naprzeciw siebie jak Spartanie i Persowie, jak kibice Gieksy i Odry Wodzisław, gotowi tłuc się po głowach siatkami z zakupami, obrzucać śnieżkami i przewracać na lodzie. Byłem pewien, że odliczanie już trwa i w pewnym momencie drzwi otworzą się, a my rzucimy się sobie do gardeł z głośnym okrzykiem 'Waka waka!', walcząc o codziennie niskie ceny. Tak się jednak nie stało.

Wśród ludzi w środku krążyło dwóch ochroniarzy. Pierwszy - stereotypowy. Wysoki, ubrany na czarno, z twarzą wymagającą więcej ochrony niż sam sklep. Drugi niski i stary, z okularami przypominającymi lornetki. Krążyli i uspokajali ludzi, kazali nam odsunąć się od drzwi. Ten Wysoki nerwowo poprawiał sweter, raz to odsłaniając, raz chowając zabawkową kaburę z pistoletem na wodę w środku. Sprawdził, czy słuchawka w jego uchu działa. Nie działała, bo nie miał baterii w swoim MP3. Żuł gumę. Stresował się, ale starał się tego nie okazywać. Stary stał tyłem do nas w szerokim rozkroku. Wyjął z kieszeni plastikowy kij, rozłożył go za plecami jak w klasycznych filmach o sztukach walki i czekał. Myślę se - kogoś zgarną. Pewnie Krzysztof Ibisz próbował kupić alkohol i papierosy bez dowodu osobistego. Nie musiałem jednak długo czekać, by dowiedzieć się o co tu chodzi.

Trzech dresów odeszło od kasy z uśmiechami satysfakcji. Ewidentnie udał im się jakiś przekręt. Myślę se - zrobili kasjerkę w balona i dali jej o 10 groszy za mało. Zdziwili się nieco na widok blokującego drogę ucieczki tłumu, ninja-staruszka i drągala ze straszakiem. W ich oczach było widać strach i zdezorientowanie. Myślę se - ugną się. Oddają te 10 groszy i dwie gumy kulki, które ukradkiem schowali. Ten Wysoki zaczął z nimi rozmawiać. Zamknięte drzwi nie pozwalały mi usłyszeć słów. Z ruchu warg jednego z dresów udało mi się odczytać tylko coś w stylu 'pierz dalej, kuro'. Ochroniarz z giwerą wskazał tylko na ich plecaki i kieszenie. Myślę se - chce ich okraść, nadużywając swojej władzy i wykorzystuje do tego klientów 'Biedronki' jako zakładników! Gniew narastał we mnie, ale nie mogłem zrobić nic, jak tylko przyglądać się rozwojowi wydarzeń.

Dresowie bohatersko poświęcili się, oddając uczciwie kupione za własne uczciwie zarobione pieniądze zapasy papierosów i alkoholu ukryte po kieszeniach i plecakach, uwalniając tym samym bezprawnie przetrzymywanych klientów hipermarketu. Drzwi otworzyły się i wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Z drugiej strony żałowaliśmy, że nie doszło do rozlewu krwi. Pozwoliliśmy naszym wybawcom spokojnie opuścić okolicę. Ich przywódca rzucił tylko na odchodne:
- Chuj wam w dupę, kurwa!
Rozumiałem jego złość. Jednak starsza pani stojąca obok najwyraźniej nie. Poczęstowała dresa jedną z najbardziej ciętych ripost, jakie w życiu słyszałem:
- Taki słownik, taki słownik... Wstyd.
Pozamiatała. I tyle w tym temacie.

Każda kolejna wizyta w 'Biedronce' nie będzie już taka sama jak kiedyś... Z zakupów tam zrezygnować nie mogę, ale nie mam zamiaru pracować w tak stresogennych warunkach. Rzucam tę robotę.

SKLEPY SĄ FAJNE


Tylko trzeba wiedzieć które.


Ostatnio dość często robię zakupy. Na przemian odwiedzam osiedlowe eLDe (bo blisko), silesiańskie Tesco (bo tanio) i Biedronkę (bo nie ma kamer). Zamierzam w ten sposób osiągnąć pewien cel - zamienić swoją studencką lodówkę (nazwałem ją Martwą Dodą - bo zimna, ale zawsze pusta) w marzenie każdego żaka:
                                        
A to wszystko za jedyne 5 zł. Tyle kosztowała mnie kominiarka.

Podróże kształcą. Spacery po supermarketach również. A przynajmniej są świetną okazją, by się tym wykształceniem wykazać.
Wstąpiłem po chleb do Biedronki. Asortyment jak zwykle mnie oszołomił - długo wahałem się pomiędzy połową krojonego bochenka, a ostatnim, czerstwym rogalem, który wyglądał już raczej jak poskładana do kupy bułka tarta. Odruchowo schowałem chleb pod płaszczem i już miałem potajemnie wyjść, gdy zobaczyłem nagle jak pokaźna kolejka ciągnie się przy każdej z dwóch kas. Pomyślałem więc - raz się żyje, postoję.
Kasjerka najwyraźniej dostała nowy, odgórny nakaz i przeszła intensywne szkolenie w dziedzinie marketingu, gdyż każdego z klientów częstowała, z wymuszonym uśmiechem, stałą kwestią: 'Czy życzy Pan/i sobie jednorazówkę?'. Zaproponowała ją nawet facetowi przede mną, który położył na taśmie zgrzewkę 50-ciu piw. Przyszła i kolej na mnie.
- Czy życzy pan sobie jednorazówkę?
- Pan nie życzy sobie jednorazówki.
Zapłaciłem i przesunąłem się na bok, by spakować chleb do plecaka. W tym momencie przemiła kasjerka wygłaszała już swoje hasło dnia kolejnej osobie.
- Czy życzy pani sobie jednorazówkę?
Już zabierałem się do odejścia, gdy nagle usłyszałem odpowiedź, która zmroziła kasjerce krew w żyłach.
Entschuldigung, aber ich verstehe nicht polnisch.
Cały sklep zamarł. Słychać było nawet, jak jogurty robią się coraz bardziej przeterminowane. Kasjerka szukała w głowie właściwej odpowiedzi wśród trzech słów, jakie znała po niemiecku - Angela Merkel i Oktoberfest. Zaczęła wykonywać paniczne ruchy rękami, kreśląc w powietrzu kwadrat i wyszła z założenia, że skoro Niemka nie zrozumiała słowa 'jednorazówka', to musi zrozumieć...
- Ee.. Reklamówka.
Z jakiegoś powodu kobieta nadal nie rozumiała werbalnego i pozawerbalnego, choć oczywistego i prostego przekazu. Stała tam zakłopotana, szukając w torebce kilku ojro, którymi mogłaby zająć wciąż gestykulujące dłonie kasjerki (która wychodziła z założenia, że można się dogadać w każdym języku, tylko później strasznie bolą ręce).
Wtedy poczułem na sobie wzrok wszystkich obecnych. Widziałem na ich twarzach to oczekiwanie. Byłem ich ostatnią nadzieją, wiedziałem to. Przełknąłem ślinę. Byłem gotów to zrobić. Wziąłem głęboki oddech, podszedłem do tej kobiety i z dziarskim uśmiechem rzekłem:
- Di Tasze.
Zrozumiała od razu. Oczy jej błysnęły, pokiwała entuzjastycznie głową, powiedziała coś o sobie i bitej Dance (ja, bitte, danke?). Rozległy się głośne brawa, klienci wiwatowali. Zostałem prywatnym tłumaczem sieci Biedronka. Zostałem bohaterem.

PIERSI NA ŚWIECIE


Ekskluzywny wywiad z organizatorami pierwszego na świecie City LipDuba.


Dwa słowa wstępu dla niewtajemniczonych. Z inicjatywy trzech szaleńców z kompleksem bogów powstał w Wodzisławiu Śląskim pierwszy na świecie teledysk promujący miasto w konwencji Lip Dub. Oto i on:
http://www.youtube.com/watch?v=oGZOqbiUut4
Oglądajcie w jakości 480p
Słowa uznania należą się Pawłowi Kukizowi i zespołowi Piersi za udostępnienie swojego przeboju. Treść, forma i realizacja przedsięwzięcia to dzieło osób, z którymi miałem przyjemność przeprowadzić wywiad. Zdradzili mi w nim szczegóły niepublikowane dotąd w żadnych mediach. Rekwizyty towarzyszące rozmowie - kino domowe, pizza, whisky, Marcin Jurków i Szymon Oślizło.
Bob: Na wstępie - czy godzicie się na upublicznienie waszych nazwisk na blogu?
Marcin: Nie.
Szymon: Tak.
M: Ok, to ja też.
B: Wasza zgoda i tak nie ma znaczenia. Przejdźmy do pytań. Dlaczego akurat LipDub i dlaczego sądziliście, że wam się to uda?
M: Ja osobiście dostałem linka z przykładowym LipDubem od jakiegoś Roberta Menżyka, zacząłem oglądać, uznałem, że to świetne, bardzo mi się to spodobało. Najarałem się na to jak arab na lot samolotem. Zacząłem już tworzyć LipDuba we własnej głowie, oglądałem dotychczasowe po tysiąc razy, brat uważał mnie za idiotę. Później nadarzyła się jakaś impreza na której trochę pochlaliśmy i Robert tego samego linka pokazał w towarzystwie Szymona.Powiedziałem 'Stary, robisz to ze mną, Robert też to robi ze mną'.
S: Jak usłyszałem, że oni to robią ze sobą, to od razu chciałem się dołączyć.
M: ...Robert oczywiście wtedy zaczął się z nas śmiać. Szymon powiedział 'Dobra, zróbmy to, ale dla miasta. Wypromujmy tym Wodzisław'. Wtedy Robert o mało nie popłakał się ze śmiechu. No i potem... - Marcin zerka na telewizor - O, Justin Bimber... No i Szymon stwierdził, że to jest fajne. Także teraz oddaję jemu głos.
S: Tak było.
B: Dzięki Szymonie za wyczerpującą wypowiedź. Ok, oglądaliście inne LipDuby, widzieliście ile potrzeba do tego ludzi...
S: No.
B: Wiedzieliście, że do promocji jednej uczelni potrzebne są setki osób, a co dopiero do promocji całego miasta...
S: No.
B: Od początku wierzyliście w to, że to się da radę wykonać?
S: No. To znaczy słuchaj, ja byłem przekonany, że się da zrobić.
B: Bo Ty jesteś naiwny.
S: Wiem, że jestem naiwny. Ale nie dowiesz się, póki nie spróbujesz, nie?
B: A teraz już bez tego zbędnego medialnego wazeliniarstwa, że niby promujecie miasto, że dajecie zajęcie młodzieży itd. Po co to robiliście?
S: Po to, żeby udowodnić sobie, że jesteśmy w stanie zrealizować taki projekt. I udowodniłem sobie to.
B: Czyli dla siebie?
M: Oczywiście, że tak. Wszyscy robimy wszystko dla siebie.
S: Ale z drugiej strony gdyby nam nie zależało na mieście, to moglibyśmy to zrobić u mnie w domu, tak?
B: Gdybyś miał dom, to tak.
M: No dokładnie, a nie o to chodzi. Ja chciałem to zrobić, bo po prostu lubię to robić. Lubię organizować takie imprezy i pomimo, że wylałem nad tym mnóstwo krwi i potu, to wiem, że za miesiąc będę chciał stworzyć coś podobnego.
B: Czyli są już nowe pomysły?
S: Tak. Ja mam już 3 pomysły, ale nie wiem czy chciałbym o tym opowiadać na Twoim blogu.
M: Ja też nie jestem pewien, czy o czymkolwiek chcę opowiadać na Twoim blogu.
S: Teoretycznie fajnie byłoby zrobić coś podobnego, filmowego, ale właściwie myślimy bardziej o jakimś festiwalu.
M: (mlask mlask) Ale ta whisky jest chujowa do pizzy.
B: No bo tego się nie pije do pizzy...

M: Zaraz pójdę po piwo.
S: Powiem Ci jeszcze, że miałem momenty zwątpienia. Pierwszy taki, to gdy sobie uświadomiłem, że tego się nie da zrobić w dwa tygodnie. Bo mieliśmy to wstępnie zrobić 12 czy 13 czerwca. Myślałem, że pójdzie jak z płatka - tu telefon, tu się pójdzie, jeden dzień prób i załatwione, a tu dupa. Potem był nawet moment...
M: (głośny bek)
S: ... że liczyłem na to, że wy dwoje też się załamiecie i to olejemy. Gdyby tak się stało, to nikt inny by już tego nie podciągnął.
M: (kolejny, jeszcze głośniejszy bek)
S: Pamiętam jak wracaliśmy raz z Marcinem z Urzędu Miasta. Powiedział: "Wiesz co, w chuj mi się tego nie chce"...
M: Wtedy to dopiero zaczynaliśmy, nawet nie wiedziałem o czym mówię.
S: No, ale potem jak pewnego dnia znów byliśmy w Urzędzie i coś się udało załatwić to było lepiej. To było tak, że każde powodzenie nas podbudowywało, a każde niepowodzenie dołowało.
B: Więc musieliście chodzić strasznie przybici.
S: Tak, aż doszliśmy do takiego momentu, że nawet gdyby nam się wszystko zawaliło, to dalej chcieliśmy to robić, bo byliśmy za bardzo podjarani tym wszystkim.
M: Idę se po piwo. Nie podchodzi mi whiskacz do tej pizzy.
B: Wszystko już teraz zakończone, stworzyliście już LipDuba. Spójrz na to obiektywnie z perspektywy czasu i powiedz co było trudniejsze dla was - te początki, kiedy zbieraliście chętnych, zaczynaliście tłumaczyć co to LipDub, tworzyli szkielet scenariusza, czy już później - próby ogarnięcia ludzi, zapanowania nad nimi, bieganie po trasie z radiem?
M: Szczerze mówiąc trudno określić, dla mnie wszystko było trudne...
B: Jak zwykle, łącznie z dzieciństwem.
M: Dokładnie. Były takie momenty, że wszystko szło jak z płatka albo wszystko się sypało. Na przykład 15 sierpnia okazuje się, że dwie największe organizacje, które miały nam dać po 50 ludzi uznały, że nie dają nikogo, bo w tym czasie jadą na wakacje. Więc wiesz, porażka. Przenieśliśmy z tego powodu termin na 4 września. Wiedziałem, że mamy przejebane, ale okazało się, że mamy jeszcze bardziej przejebane, gdy okazało się, że 2 tygodnie przed kręceniem LipDuba - nie ukrywajmy - nie mieliśmy piosenki, nie mieliśmy kamerzysty, nie mieliśmy scenariusza. Teraz możemy już o tym wspomnieć, choć nie wiem, czy ludzie powinni o tym wiedzieć.
S: Ja myślę, że jednak trudniej dla mnie było wtedy, gdy wszystko już nabrało jakichś barw. W sierpniu nie mogliśmy się już z tego wycofać.
B: Czuliście na sobie presję?
S: Oczywiście.
B: Taką samą jaką czuję ja, gdy stoję przy pisuarze w publicznej toalecie i obok mnie facet już dawno zaczął sikać, a ja ze stresu jeszcze nie, choć powinienem?
M: Coś w tym stylu.
B: A jak pomysł LipDuba odebrali uczestnicy i osoby postronne?
S: Uczestnik, który jest częścią projektu i widzi na teledysku samego siebie nie mógł powiedzieć 'Boże, to jest do bani!'. Każdy jest podjarany tym, że wystąpił i że widzi siebie na ekranie. To jest moje zdanie. Może po dziesiątym obejrzeniu pomyślą sobie, że jednak coś nie wyszło, ale zazwyczaj jednak pierwsze wrażenie jest pozytywne. I na to też liczę, że internauci nie będą tego oglądali więcej niż 2 razy.
B: A propos. Nie ukrywajmy - w perspektywie innych miast kraju i Europy Wodzisław to taka duża wioska. 
M: Dokładnie. Traci się nawet w oczach Syryni.
B: Więc dociera do was, że Wodzisław, określający się południową bramą Polski, a będący w rzeczywistości jedynie małą furtką lub wręcz dziurą w płocie stworzył pierwszy taki teledysk na świecie i czy zdajecie sobie sprawę, że możecie wywołać reakcję łańcuchową - ludzie zaczną brać z was przykład i tworzyć LipDuby dla swoich miast?
S: Szczerze? Byłoby to fajne, gdybym miał pewność, że rzeczywiście jesteśmy pierwsi i gdyby na wikipedii pojawiło się kiedyś nowe hasło - City LipDub, w którym wymienionoby nas jako prekursorów tego gatunku. Wtedy czułbym się dumny, choć i tak czuję się dumny.
M: Jeśli tylko ktoś zacząłby nas naśladować, to byłoby świetnie.
B: Nawet jeśli każdy następny byłby o wiele lepszy?
M: Tym bardziej. Życzę wszystkim, by tworzyli lepsze LipDuby. Niech uczą się na naszych błędach. Ja się po prostu cieszę, że nam się udało. Ogarnęliśmy w piątkę 350 osób. 'Był cox' - chociażby głupie hasełko spowodowało, że ludzie się zintegrowali.
S: Dokładnie. Może to dziwnie zabrzmi, ale naprawdę kilku osobom ten LipDub pomógł, poprawił ich samopoczucie. Ludzie cieszyli się z tego, że na chwilę mają znajomych.
M: Niektórzy mieli znajomych tylko na czas LipDuba i się do tego jawnie przyznają.
B: Czyli zrobiliście dla młodzieży dobry uczynek.
M: To też nie jest tak. Bardzo bym nie chciał, żeby odbierano nas jako tych najważniejszych, że niby wszystko to dzięki nam...
B: Nie, wcale.
S: Ta...
M: Naprawdę. Bardzo cieszyły mnie momenty, gdy ludzie przychodzili na próby nawet wtedy, gdy nie musieli. Gdy przyszli właściwie tylko i wyłącznie po to, by się z nami spotkać, pogadać. Albo wtedy gdy padał deszcz - lało jak z cebra, mogli siedzieć w domu, ale przyszli na próbę.
B: W takim razie kiedy przestaliście być tymi dziwnymi kolesiami organizującymi LipDub, którzy zawracają im dupę i proszą o uczestnictwo, a stali się Marcinem i Szymonem, z którymi uczestnicy normalnie się witali i żartowali?
M: Wydaje mi się, że była to właśnie próba, podczas której lało niemiłosiernie i poszliśmy z tego powodu na piwo, a potem pojechaliśmy do McDonald'sa - dzięki Jusia za zajebistą kolację!
B: I za tę kartę ulgową, którą wszyscy dostaliśmy...
M: Cicho. To był właśnie moment, kiedy zapamiętałem sobie w końcu, że to jest Jusia, to jest Klaudia, Daga, Rysiek, czy jak mu tam...
B: Rafał.
M: Właśnie, Rafał, a nie Rysiek. I mnóstwo innych świetnych osób. Wtedy już nie było 'Hej Ty, dziewczyno, która gra kobietę z wężami!' tylko wiedziałem już, że to jest Klaudia.
B: Daga.
M: Właśnie, Daga.
S: Ale to dobrze, że na początku ludzie mieli jakiś dystans. Bo to jest jednak praca w grupie - jeśli nie ma kogoś, kto nad tym trzyma pieczę, to robi się z tego sielanka. Dopiero z czasem przechodziliśmy z nimi na etap koleżeński
B: Szymon, za co chciałbyś podziękować?
S: Mogę pomyśleć?
B: Jasne, ale bądź ostrożny. Marcin - za co Ty chciałbyś podziękować?
M: Ja? A czemu miałbym za coś dziękować? Przecież nic nie wyszło.
B: Za co chciałbyś przeprosić?
M: Za to, że jestem zajebisty. Nie no, przepraszam za to, że czasami nasze próby nie wychodziły tak, jak powinny. I za nasze kłótnie z Szymonem oraz nerwową nieraz atmosferę.
B: Szymon, namyśliłeś się?
S: Chcę podziękować za to, że wytrwali. Gdybym ja był uczestnikiem na ich miejscu to nie wiem, czy po pierwszej, drugiej próbie widziałbym tego sens i chyba dałbym sobie spokój. Dzięki, że nam zaufali.
M: Wykazali się w tym momencie nie lada głupotą.
S: I dzięki za to, że się zaangażowali. Była nawet jedna osoba, dla której LipDub był akurat najważniejszą rzeczą w życiu. I to, że dla niektórych jesteśmy dawcami szczęścia jest piękne.
B: A za co chcesz przeprosić?
S: Hm. Ja wiem, że ja od zawsze mam zadatki na człowieka wielkiego...
B: Zadatki na człowieka wielkiego? Raczej zadatki na uważanie siebie za człowieka wielkiego.
S: Tak, tak. Może za często objawiałem to, że jestem kimś, że przeradzam się z ćwierćboga w półboga. I za to, że może czasami byliśmy zbyt samolubni.
B: Ok, nie chce mi się już gadać o LipDubie, koniec wywiadu.
S: Ej fajne to jest, czujemy się gwiazdami przynajmniej
M: To jest po prostu pierwszy wywiad, w którym chciało mi się rozmawiać, a nie musiałem ściemniać i uśmiechać się głupio do kamery. Poczułem się jak u Wojewódzkiego.
B: Nic dziwnego, on czerpie inspiracje z mojego bloga. To powiedzcie jeszcze coś, czego nie mówiliście dotychczas innym mediom.
M: Mieliśmy darmowe drinki w Vipie.
B: O, właśnie. Powiedzcie jakie korzyści płynęły ze stworzenia LipDuba.
M: Stary, tego nie powiemy. Wiem, że na tego bloga wchodzi raptem 12 osób z Twoimi rodzicami włącznie, ale to są rzeczy poufne i kontrowersyjne.
S: Ja też boję się, że po tym wywiadzie ludzie sobie gorzej o nas pomyślą.
B: Jeszcze gorzej? Czemu? Robie ten wywiad tylko dlatego, by dać do niego linka na facebooku i wtedy przeczytają go wszyscy zaangażowani w projekt, nabijając mi statystyki wejść. To dla mnie reklama.
S: Chcę autoryzację.
B: Zapomnij. Zdradźcie jakieś wesołe wpadki, smaczki z prób.
S: Był taki moment podczas jednej z prób, gdy za bardzo nie ogarnialiśmy ludzi i miałem wrażenie, że wszystko się sypie, że panuje totalny chaos. Nie wiedzieliśmy co robić i wtedy powiedziałem Marcinowi do ucha: 'Zrób cokolwiek, byleby widzieli, że coś się dzieje'... Więc nie wiem, czy oni sobie zdają z tego sprawę, ale niektóre próby były właśnie tylko po to, by ludzie widzieli, że coś robimy, choć niewiele to dawało.
B: Wiem, sam tak robiłem. Gdy podchodziły do mnie dziewczyny i pytały zrezygnowane co mają robić, to albo odsyłałem je do Ciebie, albo gwarantowałem, że zaraz się nimi zajmę, tylko muszę na chwilę z Tobą pogadać. Po czym uciekałem i już nie wracałem.
M: A ja ostatnio obejrzałem naszego LipDuba świeżo po przeczytaniu scenariusza i byłem w szoku jak bardzo oba się od siebie różnią. Stworzyliśmy właściwie coś zupełnie innego, niż miało być na początku. Niektóre sceny powstawały nawet dopiero w dniu kręcenia.
B: Było dużo spontanu w tym LipDubie?
M: Bardzo dużo. Z resztą mówiłem już wiele razy, że widziałem mnóstwo LipDubów, które poszły tylko i wyłącznie w szpan, szczególnie te tworzone w dużych miastach...
B: Stołecznych...
S: I nie tylko. W podwawelskich też...
M: Ta.
S: Warszawa i Kraków jakby ktoś nie wiedział.
M: Może nie mówmy głośno. Za to nasz wyszedł tak swobodnie, spontanicznie, na luzie.
B: Ok, to by było na tyle. Dziękuję wam za rozmowę, możecie się już ubrać.
M: Spoko. Ale nie umieścisz tego wszystkiego na blogu, prawda?
B: Nie no, coś Ty...

KIOSK


Jego prawdziwe oblicze.


Każdy robi zakupy w kiosku. I każdy kiedyś marzył, by zobaczyć jak jest w środku. Jak wygląda widziany przez to małe okienko świat oraz ludzie nachylający się do niego i próbujący odgadnąć tajemnicę wystroju wnętrza i tożsamości kioskarza. Ostatnio przekonałem się, że kioskarz to nie tylko więzień spędzający większość życia w ciasnym, ciemnym pomieszczeniu za kratkami. To nie tylko człowiek, którego można rozpoznać wyłącznie po dłoniach, bo jego twarzy nie sposób zauważyć, a już na pewno nie zapamiętać. Na własnej skórze doświadczyłem, że kioskarz to istota, która zna jednak więcej słów niż 'jest', 'nie ma' i 'dwa złote'.
Kioskarz potrafi rozmawiać.
Kioskarz ma problemy.
Kioskarz ma życie po pracy.

- Dzień dobry. - przywitałem się uprzejmie.
- Ta... - odpowiedział mi jeszcze uprzejmiej kioskarz.
- Ma pan studenckie bilety godzinne?
- No mam, mam. Muszę mieć! Wszyscy tylko przychodzą po bilety, a ja zysku z tego nie mam żadnego!
- Heh... To dwa poproszę.
- No pewnie! Ciągle tylko sprzedaję bilety, ale chleba za to nie kupię, rodziny za to nie wyżywię! - ewidentnie próbował wziąć mnie na litość. Ale trochę mnie zatkało, gdy zrozumiałem, co właśnie powiedział. To kioskarz ma rodzinę...?!
- To pan ma rodzi.. Ekhm. Ale pewnie często gdy ktoś przychodzi po bilet, to kupuje też przy okazji coś innego?
- No to kup pan.
- Heh...
- No kup pan! - tak wyrafinowanego zachęcania do zakupu produktu mogłaby uczyć się od niego niejedna agencja reklamowa.
- Ja eee... Akurat teraz nic nie potrzebuję, ale...
- No właśnie, kurwa! Wszyscy tak mówią! Nikt nic więcej nie potrzebuje. Byle mają, kurwa, bilet!

Otworzyłem usta z niedowierzaniem - kioskarz przeklinał! Pokrzyczał jeszcze trochę i pomruczał niezrozumiale pod nosem, po czym położył jeden bilet na swoim tacko-talerzyku.

- Złoty pięćdziesiąc pięć.
- Ale ja... - przełknąłem ślinę. Bałem się powiedzieć, że - ... ja chciałem dwa.
Nastąpiła przedłużająca się niemiłosiernie chwila ciszy. Przerwał ją odgłos dartego papieru, na tacce wylądował drugi bilet.
- No to trzy złote dziesięć!
- Pproszę... - dałem odliczone.
- No i widzisz pan? Pan masz dwa bilety a ja co mam? Gówno mam! - oznajmił i wyraził swoje ostatnie słowo gestem. Nie pokazał wprawdzie gówna (choć jestem pewien, że kioskarz byłby to w stanie uczynić), ale pięść w kształcie figi z makiem wystawił przez okienko aż na zewnątrz.

Od tamtej pory mam traumę. Po nocach śni mi się rodzina tego kioskarza. Jego dzieci, bawiące się w kioskarzy. Ich jedyne zabawki - zabawkowe bilety. Żona, której nie starczyło na chleb, więc karmi swe pociechy miesięcznymi, a na deser ulgowymi. I tłumy. Tłumy ludzi przed kioskiem, a każdy z nich chce kupić tylko... i wyłącznie... jeden... bilet!

WYBORCOM DZIĘKUJEMY

Komisjom wyborczym też.



Od dziecka co roku na wybory chodziłem z rodzicami. Nie było większej frajdy, niż możliwość postawienia krzyżyka w kratce na karcie mamy lub taty, usłyszenie 'Nie tu, bękarcie!' i wrzucenie złożonego papieru do dużej, biało-czerwonej skarbonki na makulaturę. Odkąd jestem pełnoletni i mam prawo do głosowania robię to samo, tylko dostaję jeszcze arkusz wyłącznie dla siebie. 
W tym roku sytuacja zmusiła mnie, by głosować poza domem. Do tego potrzebny mi był specjalny świstek, który załatwiłem w gmninie w ciągu kilku sekund.

- Dzień dobry.
- Dzień dobry.
- Chcę świstek.
- Dowód proszę. 
- Proszę.
- Dziękuję. O, jak pan ładnie wyszedł na zdjęciu!
- Dziękuję, ale to godło.
- A, faktycznie. (stuk stuk) Oto świstek, proszę.
- Dziękuję. Do widzenia
- Do widzenia.

Mile zaskoczony sprawnością funkcjonowania kadry urzędniczej zachowałem magiczny papierek aż do dnia wyborów licząc, że głosowanie pójdzie równie sprawnie. Myliłem się. 

Wchodzę dziarskim krokiem do jednego z lokalów wyborczych w Katowicach. W ręce trzymam równie dziarskie uprawnienie do głosowania poza miejscem stałego zamieszkania. Podchodzę do pana w garniturku, który w kieszeni chował pewnie świadectwo ukończenia zawodówki i wręczam mu zaświadczenie. Niepewnie wyciągnął po nie rękę. Przygląda się. Zaryzykuję nawet i powiem, że czyta. Raz, drugi. Na jego twarzy rysuje się konsternacja - nie wie, czy ma tę kartkę zjeść, pokolorować, czy poskładać z niej samolot. Poci się. W końcu odkłada ją i podejmuje desperackie działanie - zaczyna szukać mnie na liście mieszkańców. Fajnie... - myślę se. Szukajcie a znajdziedzie. O dziwo mu się to nie udało, więc wstał i wybiegł. Po kilku minutach wrócił z mamą. Powiedziała mu, by spisał moje nazwisko, dał mi arkusz do głosowania i zabrał świstek, bo jak nie to ma szlaban na kompa. I tak też uczynił.

Dostałem arkusz nie musząc okazywać żadnego dokumentu tożsamości. Nie chcieli ode mnie nawet karty rowerowej.

W porządku. I tak nie jestem fotogeniczny. Chowam się więc za firankę, biorę do ręki długopis i przyglądam się kandydatom. Pierwszy był facet z dwoma imionami - Jerzy Marek? Marek Jurek? Nieważne. Był też Jarek, z którym kiedyś piłem, Bronek, co ma na drugie Maria no i Andrzej, kolega ze szkolnej ławki. Ich znałem, to postawiłem przy nich krzyżyki, z boku dopisałem 'Bob tu był' i wrzuciłem głos do urny. Byłem pewien, że to już wszystko, więc skierowałem się do wyjścia. Nagle podbiega do mnie Pan W Garniturku i zagradza mi drogę i...

- Musi mi pan to oddać. - wskazuje na kartkę, którą trzymałem w ręce. Pech chciał, że miałem jeszcze ze sobą zaświadczenie o prawie do głosowania w dniu ponownego głosowania, czyli w drugiej turze.
- Ale dlaczego?
- Bo musi pan to oddać.
- Ale to moje.
- Ale musi pan to oddać, żeby z tym teraz nie iść głosować gdzie indziej.
- Ale ja już panu oddałem.
- Nie oddał pan.
- To jest na drugą turę. Jedno już panu oddałem.
- Nie oddał pan.
- Jak ci jebnę zaraz...
- Ok, chwileczkę.

Ze łzami w oczach znów pobiegł po mamę. A mnie ta sytuacja, o ile na początku bawiła, o tyle teraz zaczęła żenować. Mama, wyraźnie podirytowana, że synek znów zawraca jej dupę, przywołała mnie do siebie. 

- Tu się proszę podpisać.
- Ja nie umiem pisać.
- To mogą być trzy krzyżyki. I dowód osobisty poproszę. 

Dopiero teraz poproszono mnie o dowód tożsamości. Fajnie... - myślę se. Lepiej późno niż wcale. Pokazałem, podpisałem, chcę już iść do domu bo mecz leci, ale...

- Zaświadczenie musi mi pan oddać.
- Już oddałem, to jest na drugą turę.
- Ale ja go nie mam.
- Jak ci jebnę zaraz...
- Ok, poszukam.

Znalazła. Pod stertą innych dokumentów, z którymi jej synek nie potrafił sobie poradzić. Z niezręcznym uśmiechem pokiwała głową. Odwracam się z ulgą na pięcie, cieszę się, że to koniec, aż tu nagle...

- Chwileczkę!

Chciałem już wrócić, rzucić w nią tym swoim uprawnieniem do głosowania w drugiej turze dla świętego spokoju, spalić tę budę i uciec, ale ograniczyłem się tylko do wyrażającego zniecierpliwienie spojrzenia. 

- Czego?
- Nie zabrał pan karty do głosowania.
- ...

Myślałem, że to żart, ale jej poważna mina wcale na to nie wskazywała. W tym momencie mogłem udawać głupiego, zabrać kartę, zagłosować ponownie i wywołać większy burdel, niż już tam panował. Mogłem stać się jedyną w Polsce i na świecie osobą uprawnioną do oddania dwóch głosów. Mogłem być bogiem. Jednak nie nacieszyłem się jeszcze doczesnością, a wizja śmiertelności zawsze mnie ekscytowała, więc zawołałem tylko, iż oddałem już swój jeden, cenny głos i wyszedłem, zostawiając ten cały syf za sobą...

24 GODZINY


Czyli przeżyj swoje życie w jeden dzień. Swój ostatni.


Ostatnio często usłyszeć można o zbliżającym się wielkimi już krokami końcu świata. Nie mam tu na myśli dnia, w którym Samoobrona obejmie rządy wpierw w Polsce, a później w Stanach. Ani takiego, w którym zakończy się Moda na Sukces. Mówię o autentycznej zagładzie Ziemi, o kataklizmach, apokalipsie i Joli Rutowicz. O zderzeniu z pędzącą w naszą stronę asteroidą ADHD69. O dniu, w którym cała planeta przestanie istnieć, a który niewątpliwie nadejdzie.

Jakkolwiek niedorzecznie to brzmi, czasami chce mi się nad tym zastanawiać. Bo przecież wszystko ma swój początek i koniec (chociaż to akurat twierdzenie zawodne - kij na przykład nie ma początku, tylko dwa końce). Skoro świat się narodził, to i skona. Oczywiście wiara w magiczny 'the end' roku 2012 to jakiś chory absurd. Fakt, że Majowie, prymitywne, acz poczciwe plemię, nie mieli już ochoty i miejsca, by kontynuować swój okrągły, kamienny kalendarz nie powinien wywoływać aż takiego zdumienia...

Wyobraź sobie, że pewnego dnia budzisz się rano i zdajesz sobie sprawę, że coś jest nie tak. Spokój codzienności gdzieś zniknął, w powietrzu wyczuwasz aurę lęku i niebezpieczeństwa. Wstajesz, włączasz telewizor i przecierasz oczy ze zdumienia. Na każdym kanale podają w pośpiechu informacje o kataklizmach, które nasilają sięw takim tempie, że za 24 godziny zniszczą Ziemię i całą żyjącą na niej cywilizację. Koniec świata został oficjalnie potwierdzony. Nastąpi już jutro.
Uświadamiasz sobie, że pozostała Ci tylko doba. Jeden dzień przed śmiercią. Jak masz zamiar go wykorzystać? Załamiesz się, czy zaczniesz łapać ostatnie momenty pełnymi garściami? Jak chcesz spędzić o s t a t n i  dzień swojego życia?
Zadałem to hipotetyczne pytanie dziesiątce osób. Odpowiedzi otrzymałem przeróżne. Zarówno dziwne i absurdalne...
- Chciałabym polecieć gdzieś balonem. Zawsze o tym marzyłam.
- Zorganizowałbym huczną imprezę pożegnalną dla rodziny i znajomych.
- Zrobiłbym coś, na co nigdy wcześniej bym się normalnie nie odważył.
- Pozałatwiałbym wszystkie sprawy, pogodził się z wrogami.
- Pewnie 9h bym przespała, ale chciałabym tego dnia spojrzeć w morze, cieszyć się pięknem natury.
... jak i poważne i przemyślane:
- Najarałabym się LSD z przyjaciółką i spędziła dzień na bani.
- Przeleciałbym wszystkie swoje znajome.
- Powiedziałbym synowi, że jest adoptowany.
Pojawiały się głosy altruizmu, chęci spędzenia tego dnia na niesieniu pomocy innym. Często przewijał się motyw pójścia do spowiedzi. Spodziewałem się takich wyników. Potwierdziły się moje przeczucia.

Ludzie czekają na realizację swoich marzeń tak długo, aż będzie za późno. Dlaczego nie skoczyć ze spadochronem już jutro, tylko próbować coś załatwić dopiero dzień przed śmiercią? 
Dlaczego dopiero fakt, że będzie to jedna z ostatnich rzeczy w Twoim życiu motywuje do tego, by zrealizować ukryte pragnienia?
Po co godzić się ze swoim wrogiem, skoro już jutro ta zgoda nie będzie ani Tobie, ani jemu potrzebna?

Prawie wszyscy wspomnieli, że chcieliby oczyścić sumienie poprzez spowiedź. Reaguję na to śmiechem. A co, to nagle przypominamy sobie, że Bóg może jednak istnieje i na wszelki wypadek warto szybko wyklepać zdrowaśkę jako pokutę, żeby mieć względny spokój na wieczność? Że skoro jutro umrę, to jeszcze trochę nagrzeszę, a później ksiądz odpuści i pójdę do nieba jak przykładny katolik? Ha, ha.
Nie można mówić, że marzenia się nie spełniają, skoro z ich spełnianiem czekamy aż do dnia ostatecznego. Chcesz pomagać innym? Zgłoś się dziś do organizacji wolontariackiej. Na pewno coś dla Ciebie znajdą. Podoba Ci się dziewczyna/chłopak? Podejdź, zagadaj, rozwiń znajomość. Nie czekaj, aż pojawią się u niej/niego pierwsze (lub ostatnie) zmarszczki. Masz ochotę zobaczyć morze? Kup świnkę skarbonkę, odkładaj regularnie trochę drobnych, spakuj się i jedź. Łatwo powiedzieć? Oczywiście. Równie łatwo wykonać.

Trochę więcej spontaniczności jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Poza tym jest takie ładne przysłowie, które mówi, że 'co masz zrobić jutro, zrób dziś'. Właśnie teraz masz okazję zrobić krok, na który próbujesz się odważyć. Nie czekaj na koniec świata. Nie warto, gdyż najprawdopodobniej nie dowiesz się o nim 24 godziny wcześniej...

UMIESZ LICZYĆ?


Licz na siebie.


Zapewne każdy zna jakże prawdziwe powiedzenie: Umiesz liczyć? Licz na siebie, Twoje szczęście innych jebie. Wybaczcie mi wulgaryzm, ale oddaje on doskonale gamę uczuć, jakimi darzą nas znajomi i otoczenie. Dla tych, którzy w tym momencie się oburzyli twierdząc, że gówno prawda - nie łudźcie się. Ludzie na prawdę mają was w dupie. Głębiej niż myślicie.

Jakiś czas temu, wraz z kolegą, na Katowickim 'rynku' zaczepił nas zagubiony azjata_pseudo-businessman. Trudno było określić dokładne pochodzenie - dla mnie każdy Chinin, Koreańczyk, Wietnamczyk czy Libijczyk wygląda tak samo. Zaczął standardowo łamaną angielszczyzną:

- Excuse me, do you speak English?

Każdy normalny człowiek, zaczepiony w ten sposób uciekłby z krzykiem w obawie przed tym zaklęciem zamiany w ryżową potrawę z psa. Student jednak normalnym człowiekiem zdecydowanie nie jest, więc nie wiedząc na co się piszemy, odpowiedzieliśmy, że tak, piss off, fuckin' China boy oraz take your yellow ass and fuck out.

Chyba nie zrozumiał, bo jakby się nawet ucieszył. Po krótkiej rozmowie, w której dominowały bardziej gesty, niż słowa, załapaliśmy, o co mu come on. Chciał sobie wyrobić firmową pieczątkę. Wiecie, taką automatyczną, dzięki której będzie mógł zostawiać swoje dane na tanich podkoszulkach. Znaleźliśmy instytucję, która się tym zajmowała i tłumaczyliśmy pracującej tam pani, która nie rozumiała tego jego języka, że make a stamp oznacza: to jest napad, a how much does it cost? po polsku brzmi: ile jeszcze mam czekać na forsę?. Swoją drogą, jak nazywa się kobieta pracująca przy wyrabianiu pieczątek? Pieczątkini? Pieczątkarka? A może pieczarka? Ma ktoś taką osobę w rodzinie? Ma ktoś z Was w ogóle rodzinę?

Wszystko udało się załatwić pomyślnie, Skośnooki podziękował nam, rzucając kilka thank you zamiast euro i zniknął. Dzięki nam udało mu się coś załatwić. Gdyby liczył tylko na siebie, pewnie nie miałby ani pieczątki, ani firmy i dalej produkowałby kiepskie zabawki dla dzieci z Zachodu, które przekonane są, że 'Made in China' to nazwa sklepu, z którego ukradły ten tandetny szajs.

Obcokrajowcy liczą na Twoją pomoc.

Dotychczas myślałem, że staruszki przez ulicę przeprowadza się tylko w filmach i dowcipach. Myliłem się. Przekonałem się na własnej skórze o nieprawdziwości mojego myślenia, gdy sam kilka dni temu zostałem poproszony o taką przysługę. Miła starsza pani złapała mnie za ramię żądając przeprowadzenia, a gdy już jej pomogłem, wyrwałem jej torebkę z emeryturą, klejem do protez i słodyczami dla wnuków, po czym uciekłem. Za darmo umarło. 
Mogłem się na nią wypiąć. Albo ukraść torebkę bez przeprowadzania przez jezdnię. Jednak czasem odrobina altruistycznego myślenia czy zwykłej życzliwości nie zaszkodzi. Starsi ludzie też liczą na Twoją pomoc.

Cała reszta także liczy na Twoją pomoc, ale wierz mi, że jeśli przyjdzie co do czego, to nie będzie miała skrupułów przed wydymaniem Cię bez wazeliny. Bo liczy się tylko ich dobro, ich ego, ich zysk.
Że znajomość? E tam, nieważne.
Że umowa? Phi, kto tam przestrzega umów.
Że nie podkłada się kumplom świń? Sorry stary, takie życie.

Tylko garstka osób zasługuje na Twoje zaufanie. Resztę trzymaj na bezpieczny dystans prawego sierpowego. I pod żadnym pozorem nie daj się dymać.

KTO NIE RYZYKUJE, TEN ŻYJE


'Bo nie ma większej miłości niż ta, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich'.


Znacie te słowa. To jedna z najpowszechniejszych 'prawd' głoszonych przez Kościół. Zahacza nawet o przykazanie miłości - 'miłuj (...) bliźniego swego jak siebie samego'. Tyle wzniosłych kazań wygłoszono już o poświęceniu życia dla bliskich. Tyle postaci, które postępowały według tego nakazu zostało przedstawionych nam jako wzorce postępowania. Pytam więc: skoro oddanie życia za przyjaciela jest dowodem miłości najwyższego stopnia, to jak nazwać poświęcenie się dla osoby całkiem nam obcej, do tego znienawidzonej przez część społeczeństwa?

Do kin wchodzi film pt. 'Historia Kowalskich', opowiadający o Polakach, na których Niemcy wykonali masową egzekucję za ukrywanie swoich sąsiadów - Żydów. Nie oszczędzili nawet dzieciaków, które do tej pory myślały pewnie, że to tylko zabawa w chowanego z udziałem dorosłych. Finał tej zabawy był jednak bardziej tragiczny, niż się spodziewały - spalono ich żywcem. Całą rodzinę.

Niby wszyscy wiemy, że byli ludzie, którzy udzielali Żydom schronienia. Wiemy też, że groziła za to kara śmierci. Ale czy ktoś zastanawiał się kiedykolwiek jakimi motywami kierowały się osoby, które ryzykowały nie tylko własnym życiem, ale i życiem swoich dzieci, by pomóc Żydom? Dlaczego bezinteresownie nadstawiali karku? Dlaczego narażali swoją reputację na zszarganie przez antysemitów?

Wygląda na to, że Polacy wykazywali się niesamowitą empatią. Przekonanie o nieuzasadnionej i niesprawiedliwej nagonce na Żydów kazało im pomagać niewinnym. Nie były to nawet pojedyncze przypadki. '2 500 Polaków zginęło za pomaganie Żydom, a w Europie Zachodniej na wszystkie kraje razem wzięte (Danię, Norwegię, Holandię, Francję i Włochy) miał miejsce jeden przypadek śmierci, Duńczyka, który pomagał Żydom wsiąść na prom do Szwecji' (źródło: www.antyk.org.pl). Dane wstrząsające i zapewne możemy z czystym sumieniem powiedzieć, iż Polacy postępowali heroicznie, szlachetnie nawet i wszyscy powinni ich naśladować.

Ale czy na pewno?

Czy to naprawdę w porządku, by na jednej szali stawiać życie gromadki swoich dzieci, a na drugiej życie obcych nam właściwie ludzi? Czy właściwie nie jest oczywiste, która szala powinna przeważać? Abstrahuję w tym momencie od tego, że ukrywani byli Żydami. To nie ma znaczenia. Znaczenie natomiast ma fakt, że rozumując brutalnie bezpośrednio wychodzi na to, iż życie ukrywanych obcych osób było najcenniejsze.

Można próbować mi zarzucić próbę wyceniania ludzkiego życia, rozdzielanie go na kategorie. Jedni powiedzą 'każdy żywot równy sobie!', inni 'bliskich chronimy przede wszystkim!'. Jednak specjalnie poruszyłem temat kontrowersyjny, byście zastanowili się nad drugą stroną pozornie złotego medalu: szlachetnie to tak i właściwie kłaść głowy ukochanych pod topór kata?

DOBRO I ZŁO NIE ISTNIEJE



Spokojny, sobotni wieczór. Słońce śle nam ostatnie tego dnia promienie. W powietrzu unosi się charakterystyczny zapach pieczonych kiełbasek. Ktoś niedaleko urządził sobie pewnie grilla z rodziną. Patrzę na bezchmurne niebo i chłodny wietrzyk lekko muska moją skórę.

Widzę za płotem beztrosko grzebiącą w ziemi kurę sąsiada. Dobre parę minut zajęło jej wymachiwanie szponami, nim znalazła dla siebie mięsistą kolację o smaku dżdżownicy. Robaczek ubrał wyjściowy garnitur i bez zbędnego oporu zmówił ostatni paciorek do swojego robalowatego bożka.

Do kury podbiegł wielki, czarny pies. Przywitał się szarmanckim 'dzień dobry', wbił jej w szyję ostre kły, zacisnął mocne szczęki, zgniótł kark i pozamiatał ptakiem po ziemi. Odrywając kolejne płaty mięsa pomagał sobie łapą, gdyż cywilizacja psów nie wynalazła jeszcze sztućców. Wokół fruwały pojedyncze pióra, słychać było trzask łamanych kości, gęsta krew obryzgała płot, kałuża zalała chodnik.

Wszystko to trwało raptem minutę. Pies oblizał się i pobiegł dalej bawić się z dziećmi.
Gdybym Was zapytał, kto tutaj jest tym złym, a kto tym dobrym, pewnie usłyszałbym jednomyślną odpowiedź - niedobry kundel nieuczciwie zaatakował bezbronną nioskę.

Gówno prawda.

A wziął ktoś pod uwagę tego robaczka, inwalidę bez rąk i o jednej nodze? Tę małą dżdżownicę, która została bezczelnie porwana ze swego domu, odebrana mężowi i potrzebującym dzieciakom? Też miała plany na życie, jej marzeniem nie była śmierć w kurzym żołądku. Od tragedii rodzinę dżdżownic uratował pies. On jest tutaj bohaterem.

Stereotypowe myślenie podpowiada Wam, że kura ważniejsza, bo daje jajka, uda i piersi i w ogóle jest większa, a dżdżownica to takie stworzenie z dupy wzięte i nie wiadomo po co istniejące. Pies jest zły, bo zeżarł kurę, ale to, że przed chwilą potomek jaja chciał zeżreć robaka jest w porządku, w końcu kura musi jeść. A pies to co, samożywny?

Absurdalne, nie uważacie?

W społeczeństwie jest podobnie. Szkodząc jednym, pomagamy drugim. Wiedział o tym Janosik, wiedział Robin Hood i Osama. I każdego z nich uważamy za bohatera. No, może oprócz Robina, on nosił rajtuzy.
Łańcuch pokarmowo-społeczny kieruje się brutalnymi zasadami. Słabi giną na początku, a jeśli jakimś cudem przeżyją, to tylko dlatego, że silniejsi zginęli wcześniej z rąk najsilniejszych.
Czy wróg mojego wroga jest moim przyjacielem?
Czy krzywdząc złego, pomagam dobrym, czy sam staję się zły?

NIEUSTRASZENI



Byłem dziś świadkiem mrożącej krew w żyłach sytuacji. Przechadzając się jedną z uliczek Raciborza natknąłem się na funkcjonariusza straży miejskiej, wypisującego mandat z miną wyrażającą wyjątkowe skupienie. Środkowy palec kodeksu drogowego dotknął tym razem nieprawidłowo zaparkowanego samochodu przedstawiciela firmy Coca-Cola. Swoją drogą nie dostrzegłem tam żadnego zakazu, więc wymowna blokada na przednim kole była pewnie częścią kampanii wymierzonej przeciwko postępującej amerykanizacji społeczeństwa polskiego i zalewu rynku produktami kapitalistycznego zachodu. Z Coca-Cola pozostała już tylko Bloka-Koła.

Decyzję strażnika, próbującego zostawić skazę na honorze najpopularniejszego napoju świata, postanowiła zbojkotować grupa chuliganów. Rośli mężczyźni w wieku 6-10 lat, przemieszczający się za pomocą rowerów, uzbrojeni w patyki i garście twardej ziemi otoczyli funkcjonariusza, starając się go rozproszyć. Trzech biegało, dwóch krzyczało a jeden, prawdopodobnie przywódca szajki, postanowił negocjować ze stróżem prawa.

- Co pan robi? Co pan pisze? Co to jest? A to? - dopytywał się, wskazując kolejno części uzbrojenia strażnika. W jego małej, ale sprytnej głowie rodził się misterny plan obezwładnienia przeciwnika, odebrania długopisu i 'taktycznego odwrotu'.
Funkcjonariusz jednak nie był w ciemię bity. Nie dał się sprowokować i wykorzystał sprawdzony, asertywny tekst Wujka Ciętej Riposty:

- Nieważne.

Jak się zapewne domyślacie, to nie powstrzymało młodych anarchistów. Niestety, reszty sceny nie widziałem. W każdej chwili bandyci mogli zmienić obiekt zainteresowań i zażądać ode mnie cukierków, których przecież nie posiadałem. W obawie o własne zdrowie i życie przyspieszyłem kroku, skręcając za róg. W duchu łączyłem się z przypartym do ściany strażnikiem i mam głęboką nadzieję, że pozwolono mu ostatecznie wykonywać jego obowiązki.

Śmieszy Was to?
Ilu z Was miałoby takie jaja, by podejść do wypisującego mandat funkcjonariusza z niewinnym, wręcz głupawym uśmiechem, wskazać pałkę i zapytać 'Co tam panu zwisa takiego śmiesznego?' ?
Ilu z Was oparłoby się o jego nogę i próbowało wyjąć krótkofalówkę lub kajdanki bez obawy przed wykręceniem ramienia lub wylądowaniem na komisariacie?
No właśnie.

A wszystko dlatego, że wiesz, co Ci grozi za takie wybryki. Dzieciaki nie wiedzą, więc się nie boją.
Dlaczego komentując czyjeś tchórzliwe zachowanie kiwamy głową ze słowami: 'zachowuje się jak małe dziecko'? Dzieci są odważne. Bardziej niż dorośli.

Nie boją się świata, bo go nie znają.
A w końcu będą musiały poznać...
Nie lepiej nam być dzieckiem i zapomnieć w ogóle, że strach istnieje?